Rozłączyłem się i wyłączyłem telefon.
Przez kamery widziałem, jak Scott rzucił telefonem o balustradę ganku. Odbił się i wylądował w świeżej stercie świńskich odchodów.
Dzień przypominał symfonię chaosu.
Próbowali zrobić pranie, ale zostawiłam tylko ekologiczny detergent, który wymagał precyzyjnych odmierzeń i gorącej wody, której w skrzydle gościnnym brakowało na stałe. Biała, designerska sukienka Madison wyszła w nierównych, szarych barwach. Jedwabna bluzka Ashley rozpuściła się całkowicie.
Próbowali pojechać do miasta po zapasy, ale odkryli, że w BMW Scotta „przypadkowo” wbito gwóźdź dachowy w pobliżu jego miejsca parkingowego. W Mercedesie Sabriny wciąż były świnie. Bertha ogłosiła go swoim nowym domem, a wynajęte SUV-y były jakimś cudem zamknięte z kluczykami w środku – zagadka, która zostałaby rozwiązana, gdyby zauważyli pomocną wronę, która nauczyła się zbierać błyszczące przedmioty.
Do południa temperatura w pokojach gościnnych wzrosła do zaprogramowanych siedemdziesięciu dziewięciu stopni. Bez odpowiedniej wentylacji zamknąłem otwory wentylacyjne na strychu i było jak w saunie. Otworzyli okna, przez które wpadały muchy zwabione przez całą tę aktywność zwierząt.
„W zamrażarce jest jedzenie” – oznajmił Connor, wyciągając coś, co wyglądało na pieczeń.
Nie wiedział, że to była dziczyzna z zeszłorocznego sezonu łowieckiego, oznaczona po prostu „mięso” pismem Adama. Rozmrozili ją w mikrofalówce, zamieniając w gumę. Sam zapach mógł zostać uznany za broń.
Na obiad czekały krakersy i zielone jajka, których nikt nie chciał jeść. Na zewnątrz zwierzęta zorganizowały się w coś, co wyglądało na protest. Konie stały przy kuchennym oknie, wpatrując się oskarżycielsko. Kury odkryły, że mogą wskoczyć na dach ganku i teraz dziobały okna sypialni na piętrze. Świnie wysiadły z mercedesa, żeby zbadać BMW, a jeden ambitny prosiaczek jakimś cudem dostał się do komory silnika.
„To szaleństwo” – powtarzała Patricia, wachlując się papierowym talerzykiem. „Absolutne szaleństwo”.
Potem zaczął padać deszcz.
Letnie burze w Montanie są wspaniałe, nagłe, gwałtowne i dotkliwe. Ta nadeszła o 14:00 z grzmotami, które wstrząsnęły domem. Deszcz padał z boku, wdzierając się do każdej szczeliny w oknach, które strategicznie zostawiłem nieuszczelnione. W ciągu kilku minut pokoje gościnne były przemoczone.
Ale prawdziwe odkrycie nastąpiło, gdy próbowali zamknąć okna. Stare drewniane ramy, które zamierzałem naprawić, ale przypadkowo zapomniałem o tym wspomnieć, spuchły od wilgoci. Stały nieruchomo otwarte. Brett i Connor próbowali je wyważyć, ale udało im się tylko wybić jedno całkowicie, pozostawiając ziejącą dziurę, którą deszcz z zapałem wykorzystał.
„Potrzebujemy ręczników!” krzyknęła Sabrina.
Och, kochanie, te ręczniki kempingowe nie pomogą za bardzo.
Użyli drapiącego koca, swoich ubrań, czegokolwiek, co mogłoby chłonąć wodę, żeby zatamować jej spływ. Tymczasem dach w pomieszczeniu gospodarczym, z tą maleńką nieszczelnością, którą zauważyłem, ale o której nie wspomniałem, zamienił się w wodospad. Tablica z zadaniami, którą tak starannie zalaminowałem, unosiła się na wodzie niczym mała tratwa odpowiedzialności.
Burza minęła po godzinie, pozostawiając wszystko wilgotne i pachnące mokrą wełną. Zasilanie zamigotało i zgasło. W moim zapasowym generatorze, który powinien uruchomić się automatycznie, w tajemniczy sposób zabrakło propanu. Poprosiłem Toma, żeby go opróżnił. Generator z ręcznym rozruchem w stodole wymagał przeczytania szesnastostronicowej instrukcji obsługi po japońsku. Wymieniłem instrukcje dla żartu kilka miesięcy temu, zapominając o ponownym podłączeniu.
Szczęśliwy traf.
Gdy zapadła ciemność, skulili się w salonie ze świecami, które zostawiłem. Sztuczne świeczki urodzinowe, które zapalają się ponownie po zdmuchnięciu. Obserwowanie, jak próbują zrozumieć, dlaczego świece wciąż się zapalają, było lepsze niż oglądanie telewizji kablowej.
„Moglibyśmy coś ugotować na grillu” – zasugerował Scott, próbując uratować cokolwiek z minionego dnia.
Grill gazowy był pusty. Grill węglowy wymagał prawdziwej wiedzy o węglu drzewnym. Mimo to spróbowali, uzyskując coś, co można by hojnie nazwać „wszystko sczerniałe”. Nawet warzywa były w jakiś sposób spalone i surowe.
Na kolację jedliśmy ponownie fasolę w puszce, tym razem zimną, w migoczącym świetle sztucznych świec, podczas gdy deszcz kapał z sufitu, a Diablo przechadzał się po ganku niczym upierzony strażnik.
„Chcę wrócić do domu” – powiedziała cicho Sophia.
To była pierwsza całkowicie szczera rzecz, jaką którekolwiek z nich powiedziało.
„To teraz dom Scotta” – powiedziała kwaśno Patricia. „Jego spadek, prawda, Scott? Tego chciałeś?”
Przez kamerę na podczerwień zasilaną bateryjnie, oczywiście, widziałem twarz mojego syna. Wyglądał na załamanego.
Dobry.
„Po prostu pomyślałem” – zaczął.
„Myślałeś, że przejmiesz raj na emeryturę mamy” – dokończyła Sabrina. „Zmienisz go w nasz dom wakacyjny. Może wynajmiesz go, kiedy nas nie będzie. Rozmawialiście o tym miesiącami” – dodała Madison. „Ile warta jest ta nieruchomość i jak możesz ją podzielić”.
Podziel to. Moje osiemdziesiąt akrów. Nasze marzenie.
Ruth ścisnęła moją dłoń, gdy patrzyliśmy.
„Wszystko w porządku?”
„Jestem idealna” – powiedziałam i mówiłam poważnie.
O 21:00 wydarzyło się coś magicznego. Chmury się rozstąpiły, odsłaniając zachwycające nocne niebo Montany. Tysiące gwiazd, Droga Mleczna widoczna w całej okazałości. Przez kamery obserwowałem, jak wychodzą na werandę. Diablo w końcu udał się do kurnika. Przez chwilę milczeli, patrząc w górę na coś, czego większość z nich nigdy nie widziała – niebo nieskażone światłami miasta.
„To piękne” – przyznała cicho Sabrina.
„Tata to uwielbiał” – powiedział nagle Scott. „Przysyłał mi mailem zdjęcia nocnego nieba. Zawsze je kasowałem, nawet nie patrząc”.
To wyznanie zawisło w powietrzu niczym kolejna gwiazda.
„Zbudował to miejsce dla mamy” – kontynuował. „Każdy słupek ogrodzeniowy, każda grządka. Nawet kiedy chorował, pracował tutaj. A ja… nazywałem to stratą pieniędzy”.
„Powiedziałeś coś gorszego” – przypomniała mu Patricia.
Bo oczywiście, że tak.
Chwila prysła. Wrócili do swoich wilgotnych, ciemnych pokoi. Przez noktowizory obserwowałem, jak przewracają się z boku na bok na niewygodnych łóżkach. Za gorąco, raz za zimno. Szorstkie koce nie dawały im zbytniego komfortu.
O północy kojoty zaczęły wyć, nie na tyle blisko, by być niebezpiecznym, ale wystarczająco blisko, by wyraźnie je usłyszeć przez wybite okno. Potem dołączyły do nich sowy. Wtedy Berta, wciąż w mercedesie, usłyszała klakson.
Niedziela.
Jeszcze jeden dzień.
Jutro miały się całkowicie rozpaść, a ja wrócić, by odzyskać swoje królestwo. Ale dziś wieczorem, na chwilę, pod tymi gwiazdami, Scott przypomniał sobie o swoim ojcu. To było więcej, niż się spodziewałem. Może więcej, niż zasługiwał.
„Gotowa na wielki finał?” zapytała Ruth, wyświetlając prognozę pogody na swoim telefonie.
Spojrzałem na prognozę na niedzielę. 102 stopnie, bezchmurne niebo i ostrzeżenie przed silnym wiatrem.
„O tak” – powiedziałem, unosząc kieliszek szampana w stronę ekranu, na którym siedział w ciemności mój syn, w końcu rozumiejąc, co próbuje zrozumieć. „Dokończmy to porządnie”.
A co najlepsze? Jeszcze nie użyłem mojej tajnej broni.
Jutro spotkają lamy.
Niedziela nadeszła z tym, co służby meteorologiczne później nazwały bezprecedensowym skokiem temperatury w tym sezonie. O 6:00 rano było już 27 stopni Celsjusza. O 7:00 rano, kiedy wyczerpana grupa wtoczyła się do kuchni po kolejnym kogutowym serenadzie, temperatura dochodziła do 30 stopni Celsjusza.
„Czemu jest tak gorąco?” jęknęła Ashley, wachlując się papierowym ręcznikiem.
Bo, kochanie, wyłączyłam klimatyzację centralną przed wyjściem, zostawiając tylko niewystarczające klimatyzatory okienne w pokojach gościnnych, które wymagały prądu, a którego nie mieli. Ręczny przełącznik do generatora znajdował się w warsztacie Adama, za około 350 kilogramami drewna, które kazałam Tomowi tam ułożyć na zimowe projekty.
Przez laptopa w hotelu Four Seasons, gdzie z Ruth delektowaliśmy się jajkami po benedyktyńsku i korzystaliśmy z idealnie regulowanej klimatyzacji, obserwowałem, jak odkrywają, że lodówka, pozbawiona prądu przez ponad dwanaście godzin, zamieniła się w pudełko zepsutego jedzenia, potencjalnie zagrażającego zatruciem. Zapach, jaki Connor poczuł, gdy ją otworzył, sprawił, że wszyscy uciekli na werandę, gdzie czekały lamy.
Teraz powinienem wyjaśnić kwestię lam.
Nie były moje. Należały do Johnsonów, dwie posesje dalej. Ale lamy, jak nastolatki, mają tendencję do włóczenia się, gdy znajdą słabe punkty w płotach. A ktoś, na pewno nie Tom, na moje polecenie mógł stworzyć bardzo wygodną ścieżkę z południowego pastwiska Johnsonów prosto na moje podwórko.
Trzy lamy: Napoleon Plujca, Juliusz Krzykacz i Kleopatra, które miały problemy z przestrzenią osobistą.
Brett jako pierwszy nawiązał kontakt wzrokowy z Napoleonem.
Fatalny błąd.
Lama położyła uszy po sobie, wygięła szyję i z celnością wyszkolonego snajpera wystrzeliła zieloną, trawiastą mgiełkę prosto w twarz Bretta. Krzyk Bretta pięknie współgrał z odpowiedzią Juliusza – dźwiękiem, który brzmiał niczym coś pomiędzy zardzewiałą bramą a demonicznym śmiechem. Kleopatra, nie chcąc być gorsza, uznała, że włosy Madison wyglądają jak siano i spróbowała je zjeść.
„Co to jest?” wrzasnęła Sabrina, unikając próby Juliusza, który próbował powąchać jej pachę.
„Strzeżcie lam” – powiedziałem do ekranu laptopa. „Bardzo skuteczne”.
Problem z lamami jest taki, że są ciekawskie. Niezwykle ciekawskie. A kiedy uznają, że jesteś interesujący, podążają za tobą wszędzie.
Grupa wróciła do domu, ale lamy po prostu stały w oknach, wpatrując się w wnętrze swoimi ogromnymi oczami i od czasu do czasu krzycząc swoje niezadowolenie z powodu wykluczenia.
Temperatura w środku rosła. Bez prądu, bez klimatyzacji, a poranne słońce zamieniało okna w szkła powiększające, dom zamieniał się w piec. Otwierali wszystkie okna, przez co wlatywały muchy, które rozmnożyły się wykładniczo dzięki zwierzęcym odchodom, których nikt nie zdążył dokładnie wysprzątać.
„Potrzebujemy lodu” – oznajmił Scott, którego ostatnia czysta koszula już się pociła.
Kostkarka do lodu oczywiście wymagała prądu. Zapasowy lód w zamrażarce w stodole stopniał, gdy zabrakło prądu. Najbliższy sklep był oddalony o czterdzieści trzy minuty, a sytuacja z samochodem nie uległa poprawie. BMW wciąż miało przebitą oponę. Mercedes był teraz stałym miejscem zamieszkania Berthy. W nocy urodziła prosięta – pięć z nich radośnie ssało na tylnym siedzeniu – a wypożyczone samochody pozostawały tajemniczo zamknięte.
„To wszystko” – powiedział Connor. „Jest studnia. Jest pompa ręczna”.
Ogłosił to tak, jakby odkrył złoto.
„Nie wiedział”, mruknąłem, „że pompa studzienna nie była konserwowana od lat”.
Technicznie rzecz biorąc, zadziałało, ale woda miała rdzawy kolor i śmierdziała siarką. Mimo to spróbowali. Maria zwymiotowała. Nawet lamy cofnęły się przed tym zapachem.
W południe temperatura sięgnęła 102 stopni. Metalowy dach trzeszczał i trzeszczał od rozszerzania się. Konie znalazły jedyny cień tuż pod kuchennym oknem i dodawały do tej sytuacji swoją własną, specjalną aromaterapię. Kury całkowicie się poddały i leżały w miskach z kurzem, które same stworzyły, dysząc z otwartymi dziobami.
„Dzwonię pod numer 911” – oznajmiła Patricia, unosząc telefon.
„A co im powiem?” – warknął Scott, którego cierpliwość w końcu się wyczerpała. „Że jest gorąco i że są lamy?”
Wtedy właśnie Diablo, zestresowany upałem i wściekły na wszystko, odkrył, że potrafi latać wystarczająco wysoko, by przelecieć przez rozbite okno w sypialni. Dźwięki dochodzące z góry były mieszanką wściekłości koguta i ludzkiej histerii. Derek-David zbiegł na dół z zadrapaniami na rękach i piórami z ogona Diablo w dłoni.
„Zaatakował mnie! Kurczak zaatakował mnie we śnie!”
Technicznie rzecz biorąc, nikt nie spał, ale doceniono dramaturgię wydarzenia.
Popołudnie przyniosło wiatr.
Wiatr w Montanie nie gra. Wieje z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i niesie ze sobą połowę wierzchniej warstwy gleby. Wybite okno stało się portalem dla kurzu, siana i tego, co mogę określić jedynie jako „rolnicze konfetti”. W ciągu kilku minut wszystko pokryło się cienką warstwą rolniczej historii.
„Wyjeżdżamy” – oznajmiła Sabrina po raz setny. „Jeśli będzie trzeba, pójdziemy do miasta na piechotę”.
„Jest 105 stopni” – zauważył Scott. „To ponad 65 kilometrów. Zginiemy”.
„Umieramy tutaj!” – krzyknęła.
Wtedy usłyszeli ciężarówki.
Trzy pickupy pędzą podjazdem. Muzyka grzmi. Klaksony trąbią.
Kawaleria. Ratunek.
NIE.
To byli Hendersonowie z sąsiedniego rancza, którzy przyszli na niedzielne spotkanie towarzyskie, o którym zapomniałem wspomnieć, że zapowiedziałem się na jego organizację kilka tygodni temu.
Piętnaście osób wysiadło z ciężarówek, niosąc zapiekanki, chłodziarki z piwem i sprzęt do karaoke. Wielki Jim Henderson, ważący całe sto funtów, chwycił Scotta w niedźwiedzi uścisk.
„Musisz być chłopakiem Gail!” – zagrzmiał. „Opowiedziała nam o tobie wszystko. Powiedziała, że umierasz z ochoty, żeby doświadczyć prawdziwego życia na ranczu”.
„Ja co?”
„Nie martw się” – kontynuował Big Jim. „Przywieźliśmy wszystko. Nawet mechanicznego byka w ciężarówce. Twoja mama mówiła, że chcesz się nauczyć jeździć”.
Ruth i ja o mało się nie udławiliśmy mimosami, patrząc na minę Scotta, gdy wyładowywali prawdziwego mechanicznego byka i ustawiali go na podwórku. Lamy były zafascynowane. Napoleon natychmiast na niego splunął.
Hendersonowie, o błogosławione dusze, nie przejmowali się przerwą w dostawie prądu. Mieli generatory w ciężarówkach. Nie przejmowali się upałem. Byli farmerami. Nie przejmowali się nawet lamami, choć żona Dużego Jima, Dolly, zapytała: „Te nowe? Nie pamiętam, żeby Gail wspominała o lamach”.
Potem nastąpiły trzy godziny przymusowej socjalizacji.
Hendersonowie byli przemiłymi ludźmi, którzy zakładali, że rodzina Scotta równie entuzjastycznie podchodzi do życia na ranczu. Chcieli usłyszeć wszystko o ich planach dotyczących posiadłości, ulubionych rasach bydła i opiniach na temat wypasu rotacyjnego. Madison próbowała wyjaśnić, że pochodzi z Miami. Syn Dużego Jima, Mały Jim, który w rzeczywistości był od niego większy, potraktował to jako zaproszenie do opowiedzenia jej o każdej osobie, którą poznał na Florydzie – historia trwała czterdzieści pięć minut i zawierała zdjęcia.
Brett został wepchnięty na mechanicznego byka. Wytrzymał 1,3 sekundy, zanim został rzucony na stertę siana, którą lamy wykorzystywały jako toaletę. Hendersonowie wiwatowali, jakby wygrał igrzyska olimpijskie.
Sabrina zamknęła się w łazience, żeby płakać, ale Dolly poszła za nią, zakładając, że potrzebuje babskiej pogawędki o życiu żony rancza. Przez kamerę w łazience słyszałam, jak Dolly udziela szczegółowych porad na temat porodu bydła, leczenia zgnilizny racic i najlepszego sposobu kastracji byków.
Karaoke rozpoczęło się o 16:00. Big Jim nalegał, aby wszyscy wzięli udział. Szczególnie pamiętne było wykonanie przez Connora utworu „Friends in Low Places” z Napoleonem w tle. Patricia, zmuszona do zaśpiewania „Stand by Your Man”, wyglądała, jakby miała kamienie nerkowe.
Ale moment, który całkowicie załamał Scotta, nadszedł, gdy Mały Jim zapytał: „Kiedy wraca twoja mama? Obiecała pokazać mi swój nowy sprzęt do konserwowania”.
„Jest w Denver” – powiedział Scott słabo. „Sprawy medyczne”.
„Medycyna?” – ryknął Big Jim. „Ta kobieta jest zdrowsza niż mój byk! Widziałem ją w zeszłym tygodniu, jak rzucała belami siana, jakby to były poduszki. Jakie medycyny?”
Scott nie mógł odpowiedzieć, bo Bertha, chroniąc swoje prosięta, uznała, że mechaniczny byk stanowi zagrożenie.
Świnia ważąca czterdzieści kilogramów szarżująca na mechanicznego byka, podczas gdy piętnastu hodowców szuka schronienia, a lamy krzyczą słowa zachęty, to temat, który powinien być pokazywany w filmach przyrodniczych.
Hendersonowie w końcu wyruszyli o zachodzie słońca, ale nie wcześniej niż uzyskali obietnicę, że będą to robić w każdą niedzielę i zostawili za sobą mechanicznego byka, bo „wszyscy potrzebujecie praktyki”.
Rodzina siedziała w ruinach podwórka, gdy zapadał zmrok. Brak prądu, brak jedzenia nadającego się do spożycia, pokryci kurzem, potem i różnymi płynami zwierzęcymi. Temperatura spadła do zaledwie trzydziestu pięciu stopni.
„Chcę do mamy” – powiedział cicho Scott.
Było to tak dziecinne stwierdzenie, że nawet Sabrina spojrzała na niego z czymś na kształt współczucia.
„Chcę do mamy” – powtórzył. „Muszę przeprosić”.
Przez kamerę widziałem, jak wyciąga list, który zostawiłem, teraz pognieciony i poplamiony. Przeczytał go ponownie, tym razem na głos. Kiedy doszedł do fragmentu o tym, jak Adam robił to podczas chemioterapii, głos mu się załamał.
„Powinnyśmy wyjść” – powiedziała Patricia. Ale tym razem w jej głosie zabrakło jadu.


Yo Make również polubił
Nie mogę uwierzyć, że na to nie wpadłem
NALEŚNIKI FRANCUSKIE
Sałatka z pora i szynki – Idealna na Każdą Okazję!
W Dziesięć Minut: Niesamowite Płaskie Chlebki Czosnkowe Gotowe!