W Chiang Mai, w lepkim upale i mgle północnej Tajlandii, wziąłem udział w sześciotygodniowym kursie marketingu cyfrowego w małej szkole prowadzonej przez ekspatów. Sala wykładowa znajdowała się nad kawiarnią, która sprzedawała mrożone latte i chleb bananowy turystom z plecakami. Wentylatory sufitowe szumiały nad głowami, a instruktor opowiadał o lejkach sprzedażowych, SEO i pozyskiwaniu klientów.
Zawsze byłem dobry w analizie danych. Teraz odkryłem, że mam talent do rozumienia, jak działają firmy internetowe, jak ruch zmienia się w liczby, a liczby w pieniądze.
Tymczasem, według skąpych informacji, które zebrałem, włączając telefon raz na dwa tygodnie w kawiarence internetowej, moja rodzina traciła rozum.
Ślub Jessiki się odbył.
Na podstawie tego, jak raz zalogowałem się do mediów społecznościowych z pożyczonego tabletu, można powiedzieć, że wyglądało to przepięknie — biały piasek, ceremonia o zachodzie słońca, eleganckie przyjęcie w kurorcie na Maui z pochodniami tiki, lampkami choinkowymi i kwartetem smyczkowym grającym covery utworów pop, podczas gdy za nimi płynął Pacyfik.
Miała na sobie olśniewającą koronkową sukienkę. Brandon wyglądał przystojnie w jasnoszarym garniturze. Wszyscy byli opaleni i promiennie promienni w ten naturalny sposób, w jaki wyglądają osoby na zdjęciach ślubnych w plenerze.
Nikt w ogóle za mną nie tęsknił.
Przybliżyłem jedno zdjęcie grupowe. Mama i tata, Jessica i Brandon, Danny z drinkiem w dłoni, kuzyni, których prawie już nie widywałem. Wszyscy się uśmiechali. Ani jednej pustej przestrzeni, w której „powinienem” być.
Jednak moja skrzynka odbiorcza opowiadała inną historię.
Czterdzieści siedem maili od mojej matki. Trzydzieści dwa od Jessiki. Dwadzieścia kilka od Danny’ego. Nawet mój ojciec, który nigdy nie korzystał z poczty elektronicznej, wysłał trzy.
Tematy wiadomości były różne: od „Gdzie jesteś?”, przez „Zadzwoń do nas”, po „To już nie jest śmieszne” i „Bardzo się martwimy”.
Nie otworzyłem żadnego z nich.
Jeszcze nie.
W Wietnamie poznałem kobietę o imieniu Helen w kawiarni w Hanoi, która pachniała espresso i deszczem na betonie. Prowadziła małą firmę eksportową, łącząc wietnamskich rzemieślników z międzynarodowymi odbiorcami. Pochodziła z Australii, podróżowała od piętnastu lat i zbudowała całą swoją firmę, korzystając z laptopa i ogromnego uporu.
Miała opaleniznę od słońca, zmarszczki mimiczne wokół oczu i akcent, który sprawiał, że wszystko brzmiało na bardziej swobodne, niż było w rzeczywistości.
„W znikaniu chodzi o to” – powiedziała mi przy kawie, gdy na ulicy brzęczały motocykle – „że dowiadujesz się, kim naprawdę jesteś, kiedy nikt nie patrzy”.
„Czego się dowiedziałeś?” zapytałem.
Uśmiechnęła się.
„Że jestem o wiele ciekawszy, niż myślała moja rodzina”.
Zaśmiałem się krótko i ostro, jakby dochodził skądś spoza mojego kręgu.
Zaprzyjaźniłyśmy się. Nauczyła mnie podstaw handlu międzynarodowego, jak czytać umowy, żeby nie dać się oszukać, jak działają łańcuchy dostaw poza wyidealizowanymi schematami korporacyjnymi, w które wpatrywałam się w Denver, i jak rozpoznawać produkty wysokiej jakości po wadze, dotyku i spojrzeniu w oczy producenta.
Moje doświadczenie w dystrybucji farmaceutycznej sprawdziło się zaskakująco dobrze. Prognozowanie. Zarządzanie ryzykiem. Logistyka.
Liczby nie przejmowały się tym, czy ktoś pamiętał o zaproszeniu ich na ślub.
Zaczęliśmy współpracę nad małym projektem, pomagając kolektywowi artystów ceramików z Huế dotrzeć na rynki europejskie. Miało to być po prostu doświadczenie edukacyjne – projekt poboczny.
To przerodziło się w coś więcej.
Do czwartego miesiąca mojej nieobecności pomogłem zrealizować trzy udane dostawy i zarobiłem swoją pierwszą niezależną prowizję. To niewiele, ledwo starczyło na pokrycie tygodniowych wydatków.
Ale to było moje.
Pieniądze te zarobiłem z własnej inicjatywy — nie dlatego, że przychodziłem do pracy punktualnie o 8:30 rano i naprawiałem błędy innych.
Helen spojrzała na liczby i zagwizdała.
„Masz do tego talent” – powiedziała. „Myślałaś kiedyś o tym, żeby zająć się tym na pełen etat?”
„Może” – powiedziałem i po raz pierwszy nie miałem już wrażenia, że to niejasna fantazja.
Wyglądało to jak drzwi.
Przemierzyłem Azję Południowo-Wschodnią niczym duch – Kambodżę, Laos, z powrotem do Tajlandii. Nauczyłem się targować na targowiskach, wyłapywać wysokiej jakości rękodzieło na zatłoczonych straganach, rozumieć delikatną równowagę międzykulturowych relacji biznesowych.
Uczęszczałam na kursy online z prawa handlu międzynarodowego i logistyki, leżąc w moim hostelowym łóżku, a niebieskie światło odbijało się od łuszczących się ścian. Pracowałam z innymi cyfrowymi nomadami i właścicielami małych firm w przestrzeniach coworkingowych, które wyglądały niepokojąco podobnie, niezależnie od tego, czy znajdowały się w Bangkoku, Sajgonie, czy Phnom Penh – odsłonięta cegła, rośliny, długie stoły, MacBooki.
I powoli, ostrożnie coś zbudowałem.
W szóstym miesiącu prowadziłem własną, niewielką firmę konsultingową, pomagając rzemieślnikom i małym producentom nawiązywać kontakty z międzynarodowymi dystrybutorami. Wykorzystywałem swoje doświadczenie w łańcuchu dostaw w branży farmaceutycznej do optymalizacji tras wysyłkowych i negocjowania lepszych stawek. Tworzyłem arkusze kalkulacyjne na lotniskach i odpowiadałem na e-maile na nocnych targowiskach.
Byłem w tym dobry.
Naprawdę dobre.
Pieniądze zaczęły płynąć pewniej – nie była to fortuna, ale wystarczająco, żeby opłacić mi podróże, zapłacić składki na ubezpieczenie zdrowotne w Stanach i znowu zacząć oszczędzać.
Co ważniejsze, uczyłam się i rozwijałam w sposób, którego nigdy nie zaznałam w domu, gdzie zawsze byłam niezawodną Samanthą, tą, która nigdy nie sprawiała problemów ani nie wywoływała zamieszania, która przynosiła napoje gazowane własnej marki na rodzinne grille i wracała wcześniej do domu, żeby odpocząć przed poniedziałkiem.
Nie używałam telefonu, poza tymi krótkimi, dwutygodniowymi odprawami. Wiadomości od rodziny ewoluowały. Złość ustąpiła miejsca niepokojowi, a potem poczuciu winy.
Mama napisała: „Kochanie, wiemy, że zrobiliśmy ci krzywdę. Proszę, daj nam znać, że żyjesz. Nie mogę spać, nie wiedząc”.
Jessica napisała: „Bardzo mi przykro z powodu ślubu. Powinnam była sama sprawdzić przygotowania. Proszę, Sam, porozmawiaj ze mną”.
Danny napisał: „Wszyscy się bardzo martwią. Tata nie spał. Daj znać, że wszystko w porządku. Robi się poważnie”.
Siódmego miesiąca temu byłam na Bali, pracowałam w kawiarni, w której zamiast krzeseł były huśtawki, a miski z smoothie pełne były owoców, które wyglądały zbyt pięknie, żeby je zjeść. Gdy sprawdziłam wiadomości i znalazłam coś, co dało mi do myślenia.
E-mail od mojego ojca.
W jakiś sposób udało mu się znaleźć sposób na dołączenie filmu.
Prawie nie obejrzałem.
Prawie.
Ciekawość zwyciężyła.
Film otworzył się mojemu ojcu w jego gabinecie w Kolorado, w tym samym pokoju, w którym trzymał stare pamiątki baseballowe i oprawione certyfikaty, a półki uginały się pod ciężarem trofeów z czasów, gdy Danny grał w Little League, i nagród architektonicznych Jessiki.
Wyglądał starzej, niż pamiętałem. Wokół oczu miał więcej zmarszczek, a ramiona opadały mu w sposób, jakiego nigdy nie widziałem, kiedy siedział na czele stołu i odmawiał modlitwę.
„Samantho” – powiedział, niezręcznie wpatrując się w kamerę. „Nie wiem, czy to zobaczysz, ale i tak muszę to powiedzieć. To, co zrobiliśmy, było złe. Twoja mama i ja tak bardzo pochłonęło nas uszczęśliwianie Jessiki, że zapomnieliśmy o tobie. To nie jest wymówka. Jesteś naszą córką, a my cię zawiedliśmy. Proszę, wróć do domu albo przynajmniej daj nam znać, że jesteś bezpieczna. Kocham cię”.
Jego głos załamał się przy ostatnich trzech słowach.
Oglądałem to trzy razy.
Potem zamknąłem laptopa i poszedłem na spacer po plaży. Moje stopy zatapiały się w ciepłym piasku, a fale szumiały przy brzegu, jakby próbowały zdradzić mi jakiś sekret.
Rzecz w tym, że już nie byłem zły.
Gdzieś pomiędzy Tokio i Bali, pomiędzy nauką kaligrafii a negocjowaniem kontraktów transportowych w wilgotnych biurach-magazynach, wściekłość wypaliła się.
Pozostało coś ostrzejszego i czystszego.
Zrozumienie, że byłem współwinny własnej niewidzialności. Byłem tak zajęty byciem niezawodnym, łatwym, byciem tym, który nigdy nie stwarza problemów, że nauczyłem ich, że zawsze będę przy nich.
Pozwoliłem im zapomnieć, że tam byłem.
Ale nie byłem gotowy na powrót.
Jeszcze nie.
W ósmym miesiącu wylądowałem w Barcelonie. Moja firma konsultingowa się rozwijała. Miałem stałe grono klientów, głównie małych producentów z Azji, którzy potrzebowali pomocy w dotarciu na rynki europejskie i amerykańskie. Wynająłem maleńkie mieszkanie w dzielnicy z wąskimi uliczkami, balkonami z kutego żelaza i praniem powiewającym na wietrze.
Nauczyłem się znośnie mówić po hiszpańsku, przyzwoitym tajsku i całkiem sensownie po wietnamsku. Dowiedziałem się, która piekarnia ma najlepsze croissanty i w którym barze na rogu w niedziele grają futbol amerykański, żebym mógł oglądać, jak Broncos przegrywają w dogrywce, jak to zwykle bywa.
Zbudowałem życie, które należało wyłącznie do mnie.
A potem otrzymałem wiadomość, która wszystko zmieniła.
Wiadomość nadeszła z LinkedIn – najbardziej korporacyjnego i najmniej romantycznego miejsca, w którym los może interweniować. Pochodziła od niejakiej Victorii, która przedstawiła się jako starszy kupiec w średniej wielkości firmie dystrybuującej produkty farmaceutyczne w Chicago.
„Samantho, mam nadzieję, że ta wiadomość zastanie Cię w dobrym zdrowiu” – napisała. „Dowiedziałam się o Tobie od wspólnego kontaktu, który powiedział mi, że wykonujesz imponującą pracę w zakresie doradztwa w zakresie międzynarodowych łańcuchów dostaw. Mamy problemy z naszymi azjatyckimi dostawcami, szczególnie w Wietnamie i Tajlandii. Kontrola jakości jest niespójna, a koszty wysyłki są wyższe niż powinny. Czy byłabyś zainteresowana omówieniem umowy konsultingowej? Twoje doświadczenie w poprzedniej firmie sugeruje, że idealnie nadawałabyś się do tego projektu”.
Długo wpatrywałem się w wiadomość, a gwar panujący w kawiarni wokół mnie ucichł.
Następnie kliknąłem na profil Victorii.
Firma nazywała się Apex Pharmaceutical Distribution. Z siedzibą w USA. Siedziba główna w Chicago. Była konkurencją dla mojego poprzedniego pracodawcy, ale mniejszą i bardziej zwinną. Według ich strony internetowej, dynamicznie rozwijali się w Stanach Zjednoczonych i Europie.
Odpisałem: „Chciałbym dowiedzieć się więcej. Obecnie mieszkam w Europie, ale jestem dostępny na konsultacje wideo. Jaki jest harmonogram współpracy?”
Jej odpowiedź nadeszła w ciągu godziny.
„Jak wygląda jutro? 14:00 czasu centralnego.”
Rozmowa wideo odbyła się następnego dnia w przestrzeni coworkingowej w Barcelonie. Promienie słońca wpadały przez duże okna na drewniane stoły zastawione laptopami i niedopitymi latte.
Na moim ekranie pojawiła się Victoria – bystra kobieta po pięćdziesiątce, z siwymi włosami spiętymi w niski kok i o zdecydowanym usposobieniu. Za nią widziałem panoramę Chicago i przebłysk rzeki.
„Pozwól, że powiem wprost” – powiedziała po krótkim przedstawieniu. „Tracimy pieniądze w naszym azjatyckim łańcuchu dostaw. Opóźnione dostawy, problemy z jakością i płacimy za dużo za fracht. Słyszałam, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy udało się wam obniżyć koszty wysyłki o trzydzieści procent dla trzech różnych klientów, jednocześnie skracając czas dostawy. Jak?”
Opowiedziałem jej o mojej metodologii: budowaniu relacji z rzetelnymi lokalnymi dostawcami, zrozumieniu regionalnych sieci logistycznych, negocjowaniu jako partner, a nie tylko kupujący, projektowaniu systemów kontroli jakości, które szanują lokalne praktyki produkcyjne, a jednocześnie spełniają standardy FDA i międzynarodowe.


Yo Make również polubił
Nie potrzebujesz wyciskarki – spróbuj samodzielnie!
Znalazłem te małe kulki w moim łóżku i prawie dostałem zawału serca. Powiem ci, co to było.
Jak stosować goździki w celu utraty wagi
Przepis w 5 minut! Słynne Niesamowite Ciasteczka