Aż pewnego ranka, w zakurzonym zakątku amerykańskiego Południowego Zachodu, kobieta w wyblakłej kurtce marines podniosła rękę. Nie zapytała o cenę. Zapytała tylko o nazwę.
Poranne powietrze w Red Willow było już ciepłe, suche jak popiół i ciężkie od zapachu rdzy i kawy, która gotowała się zbyt długo. Plac aukcyjny wyglądał tak samo jak zawsze: kurz unosił się leniwie w spiralach, czerwona ziemia oblepiała buty i płoty, a słońce grzało tak mocno, że wybielało kolor wszystkiego, czego dotknęło. Za granicami miasta rozciągał się płaski teren ciągnący się kilometrami, niczym wysoka pustynia, jaką można znaleźć w zachodnim Teksasie czy wschodnim Nowym Meksyku, gdzie drogowskazów było niewiele, a liczba pickupów przewyższała liczbę ludzi.
Głośnik zatrzeszczał, budząc się do życia, a jego stary głos zmagał się z wiatrem.
„Red Willow Auction Yard. Konie. Bydło. Uczciwe interesy.”
Słowa unosiły się w powietrzu, na wpół obietnica, na wpół kłamstwo.
Mężczyźni opierali się o szyny, z kapeluszami naciągniętymi nisko na głowy, w koszulach wilgotnych od potu. Rozmawiali o porach suchych i uporczywych studniach, o cenach siana rosnących ponad przeciętność i o istocie, o której nikt nie chciał rozmawiać zbyt długo.
„Ten biały wrócił” – mruknął mężczyzna, spluwając w kurz.
„Masz na myśli albinosa? Myślałem, że zastrzelili tego drania w zeszłym roku.”
„Nie, ktoś go znowu przywiózł. Chyba numer czternasty. Wkrótce go usłyszysz.”
Ich śmiech był niski, niespokojny. Zapach naoliwionej skóry mieszał się z tym delikatnym, metalicznym posmakiem, który zwiastował kłopoty.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, zamieniając plac aukcyjny w płytką misę żaru i hałasu. Konie niespokojnie wierciły się w zagrodach, żelazne bramy brzęczały pod niecierpliwymi kopytami. Z bloku aukcyjnego dobiegał głos Clinta Harrove’a, człowieka, który od dwudziestu lat zliczał oferty w Red Willow, z akcentem wydłużonym przez nawyk i kurz.
„Dwieście. Dwieście pięćdziesiąt. Dziękuję, proszę pana. Trzysta dla faceta w brązowym kapeluszu. Sprzedane.”
Każda sprzedaż kończyła się uderzeniem młotka i szuraniem butów. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Kantary przechodziły z rąk do rąk. I nikt nie spojrzał dwa razy na konie, które odchodziły. Bo tu, w Red Willow, cuda nie istniały. Liczyła się waga. I koszty paszy. Wszystko inne to tylko wiatr i pobożne życzenia.
W Red Willow nikt nie wierzył w cuda, wierzył tylko w cenę za funt.
Kiedy Clint podszedł z powrotem do mikrofonu, tłum już wiedział, co się wydarzy. Jego głos nabrał tonu, którego nie było u innych, trochę cieńszego, trochę ostrzejszego.
„No dobrze, ludzie” – powiedział. „Następny, numer czternaście. Nieśmiały ogier, siedmioletni. Albinos. Trzech poprzednich właścicieli, dwa incydenty”.
Szmer przeszedł przez tłum niczym wiatr przez martwą trawę.
Skinął lekko głową w stronę pracowników podwórza. Zasuwka otworzyła się z trzaskiem metalu. Brama otworzyła się szeroko i z zagrody wyszedł duch.
Sierść ogiera była tak biała, że zdawała się odbijać promienie słońca i odbijać je dwa razy jaśniej. Jego grzywa opadała w splątane, srebrzystoszare pasma, a ciało nabierało mocy. Ale to jego oczy przykuły uwagę tłumu – blade, różowawe, niemal przezroczyste, osadzone w twarzy zbyt uderzającej, by patrzeć na nią długo. Na jego boku biegła gruba blizna, taka, która nie goiła się całkowicie, ale raczej przypominała ból.
Powietrze wokół niego się zmieniło. Poruszał się z napięciem cięciwy, napięty jak struna, z każdym mięśniem w gotowości. Kiedy treser szarpnął za linę, ogier stanął dęba, a przednie kopyta błysnęły jak noże. Chłopiec trzymający linę potknął się, upadł w kurz, a koń ponownie uderzył w bramę. Dźwięk rozbrzmiał po podwórzu, metal zgrzytał o metal.
Ludzie szybko się cofali, buty szurały.
„Chryste Wszechmogący” – powiedział ktoś. „Biały diabeł wrócił”.
Pseudonim rozprzestrzenił się niczym szum.
Koń potrząsnął głową, grzywa mu zatrzepotała, a w pysku zebrała się piana. Promienie słońca spaliły mu skórę, sprawiając, że wyglądał mniej jak ciało, a bardziej jak gorączkowy sen o świetle i furii. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Powietrze wstrzymało oddech.
„Los czternasty” – powtórzył Clint, wymuszając opanowanie w głosie. „Silny, zdrowy i potrzebujący wskazówek”.
Rozległ się śmiech, nieśmiały, niespokojny. Odchrząknął.
„Rozpocznijmy licytację od tysiąca.”
Nic. Tłum poruszył się, nic nie było słychać, słychać było jedynie skrzypienie skóry i cichy brzęk łańcucha.
„Osiemset” – spróbował Clint. „To świetne zwierzę. Silne nogi, dobre barki”.
Nadal nie ma rąk.
“Sześć.”
Wiatr unosił kurz na ich buty.
„Czterysta.”
Z tyłu jakiś mężczyzna zawołał: „Dam ci sto, jeśli zaciągniesz go prosto na miejsce uboju”.
Rozległ się śmiech, ostry i okrutny. Koń drgnął na dźwięk, a jego mięśnie napięły się pod upiornie białą skórą. Uderzył kopytem o ziemię, wzbijając iskry. W tym miejscu, gdyby ziemia miała głos, mogłaby powiedzieć, że strach nazywa się szaleństwem, a ból wycenia się na funty.
Spojrzenie Clinta złagodniało odrobinę, ale jego zadaniem nie było okazywanie litości. Sprawdził księgę rachunkową.
„No dobrze. Lot czternaście, sto. Czy dobrze słyszę dwa?”
Nic.
Koń znów zarzucił głową, a jego różowe oczy odbijały światło słoneczne niczym szkło. Jego boki unosiły się i opadały. Pocił się, choć powietrze było suche.
Sprzedawca sięgnął po teczkę z napisem ZABICIE, ale Clint zawahał się, młotek trzymał ciężko w dłoni.
„Chyba nikt dziś nie chce diabła” – mruknął ktoś.
„Być może Bóg też nie” – odezwał się inny głos.
Śmiech rozległ się ponownie, tym razem cichszy, ale wystarczający.
Wtedy, przebijając się przez upał i hałas, usłyszałem kobiecy głos: „Sto pięćdziesiąt”.
Nie był głośny, ale niósł się — równy, równy, jakby ktoś nie bał się, że zostanie usłyszany.
Wszystkie głowy się odwróciły.
Stała blisko końca trybun, gdzie światło przebijało się ostro przez szpary w drewnie. Kurtka khaki luźno zwisała jej z ramion, a włosy miała związane nisko. Ciemne okulary zasłaniały jej oczy, ale nie skrywała bladej blizny przecinającej wgłębienie na szyi. Nie wyglądała na farmerkę. Nie wyglądała na nikogo stąd – obca osoba, która przyjechała z jakiejś bazy wojskowej dwa stany dalej, może z Camp Pendleton albo Fort Hood, tyle że w promieniu stu mil nie było żadnej bazy.
„Dobrze usłyszałem?” – zapytał Clint do mikrofonu. „Sto pięćdziesiąt?”
Skinęła głową. „Zgadza się.”
Przez tłum przeszedł szmer. Kilku mężczyzn parsknęło śmiechem.
„Pani” – powiedział jeden z nich – „wie pani, co pani kupuje, prawda? Ten koń panią zabije, zanim go pani dowiezie do domu”.
Inny dodał: „On wyśle cię na pogotowie szybciej niż zły byk”.
Odwróciła głowę w stronę zagrody. Koń znieruchomiał, patrząc na nią, jak dzikie zwierzę patrzy na ogień.
„Wiem, co kupuję” – powiedziała. „Wiem, jak wygląda strach, kiedy jest uwięziony”.
To słowo uciszyło ich szybciej niż strzał z pistoletu.
Koń mrugnął i nastawił uszy.
Clint zawahał się. Jego ręka zawisła nad młotkiem.
„Jest pani tego pewna, proszę pani? Wysłał dwóch mężczyzn do szpitala”.
Podeszła bliżej do poręczy, a jej głos był spokojny.
„Też wiem, jak to jest.”
Na chwilę kurz, upał, tłum – wszystko to zniknęło. Między nimi była tylko ona i koń, oboje stali nieruchomo, oboje pokryci bliznami w miejscach niewidocznych dla nikogo.
Clint wypuścił długi i powolny oddech, po czym skinął głową.
„W porządku” – powiedział cicho. „Los czternasty sprzedany. Nazwisko, proszę pani?”
„Dalton” – powiedziała. „Meera Dalton”.
Młotek uderzył z czystym, ostatecznym hukiem.
„Sprzedane Meerze Dalton za sto pięćdziesiąt dolarów.”
Podpis Clinta nabazgrał się na ostatniej stronie, a jego głos brzmiał chropawo jak żwir, gdy dodał: „Uważaj na nogi, żołnierzu. Ten nie daje ostrzeżeń”.
Meera nie odpowiedziała. Skinęła tylko raz głową, wsunęła złożone papiery do kieszeni i mocniej zacisnęła pętlę.
Koń stał za nią w zagrodzie, biały, niespokojny, a mięśnie na jego szyi falowały niczym woda w blasku słońca. Potrząsnął głową raz, jakby chciał sprawdzić powietrze, po czym uderzył w bramę z głuchym trzaskiem, który sprawił, że wszyscy w pobliżu drgnęli.
Meera nie. Słyszała gorsze rzeczy.
„Chodź” – mruknęła cicho, spokojnie. „Wychodzimy”.
Ogier zawahał się, parsknął głośno, po czym ruszył za nim, niechętny, ale ciekawy.


Yo Make również polubił
Robiłeś to źle. Oto najłatwiejszy i bezproblemowy sposób gotowania bekonu
Najpotężniejszy środek owadobójczy na komary jest w kuchni: sprawisz, że znikną za darmo
To dla mnie nowość!
Koreańska maska z zielonej herbaty, która unosi powieki i odmładza wygląd