Wiatr poruszał trawę, niosąc ze sobą delikatny zapach koniczyny i kurzu. Odchyliła się do tyłu, zamknęła oczy i wsłuchiwała się w jego oddech – równy, silny, żywy.
Nazywali ją szaloną. Wiedziała lepiej. Czasami trzeba przejść przez szaleństwo, żeby znaleźć coś na tyle delikatnego, by w nim pozostać.
W połowie sierpnia Silver Hollow obracało się w pył. Powietrze migotało nad polami, tak gorące, że aż zakrzywiało horyzont. Trawa trzeszczała pod każdym krokiem. Płoty pachniały lekko wysuszoną słońcem żywicą i rdzą. Nawet ptaki ucichły.
Meera pracowała w upale, zbierając resztki siana do stodoły. Pot spływał jej po szyi, ciemniejąc na kołnierzyku koszuli. Każdy oddech był gęsty, powietrze zwiastowało błyskawice.
Późnym popołudniem wiatr się zmienił – początkowo suchy, potem silny, niosący elektryzujący zapach ozonu. Ciemne chmury powoli i nabrzmiałe pełzały po zachodnim grzbiecie. Rozległ się grzmot, odległy, ale nieustanny.
Zatrzymała się, opierając się o framugę drzwi, obserwując, jak niebo rozdzierają błyski, ukazując wszystko w bladym, bezbarwnym świetle. Ale nie padał deszcz, tylko upał, tylko dźwięk.
Nagle, bez ostrzeżenia, świat pękł.
Biały błysk przeszył wzgórze za ranczem. Grzmot, który nastąpił, był krótki, ostry i niesprawiedliwy – taki, który uderzył zbyt blisko. Chwilę później dym zaczął unosić się z grzbietu, początkowo rzadki, a potem gęstniejący w ciemną, żywą kolumnę.
„Nie” – szepnęła Meera.
Upuściła widły i wybiegła na zewnątrz.
Wiatr się wzmagał, zmieniając kierunek, niosąc dym w dół zbocza. Najpierw uderzył zapach – suchy, chemiczny posmak palonej sosny. W ciągu kilku minut pomarańczowe iskierki lizały wierzchołki drzew, niesione podmuchami wiatru, które rozrzucały popiół niczym śnieg.
Poruszało się zbyt szybko.
„Boże, nie. Nie tutaj.”
Już czuła, jak powietrze robi się dziwne, pełne piasku i gorąca.
W niecałe dziesięć minut ogień przekroczył już grzbiet. Niebo nad Silver Hollow przybrało miedziany kolor. Wiatr wył w dolinie. Iskry spadały na dachy niczym piekielne świetliki.
Meera zamarła na pół oddechu, wpatrując się w czerwoną poświatę rozprzestrzeniającą się w kierunku stodoły. Wtedy usłyszała ją, dźwięk, który przerwał jej spokój.
Krzyk – surowy i wysoki.
Aureola.
W zagrodzie panowała burza. Halo rzucał się na płot, a jego futro lśniło czerwienią w blasku płomieni. Białka jego oczu jarzyły się na różowo w blasku ognia. Grzywa łopotała mu dziko na wietrze. Każde uderzenie jego kopyt brzmiało jak uderzenie żelaza o żelazo.
„Spokojnie, Halo, spokojnie!” krzyknęła Meera, biegnąc przez podwórze.
Nie słyszał jej – a raczej nie mógł. Ogień rozgorzał, jego ryk zagłuszał wszystko inne. Suche siano, które rozłożyła dwa dni wcześniej, już dymiło. Żar unosił się niczym duchy.
Meera dotarła do bramy i chwyciła za zasuwę. Metal natychmiast poparzył jej dłoń. Zdusiła krzyk i pociągnęła mocniej. Zawias się zaciął. Dym zgęstniał, dusząc ją.
„No, do cholery!” Kopnęła dolną poręcz, kaszląc. „Jestem tutaj, Halo. Jestem tutaj!”
Koń zaskrzeczał, ponownie uderzając w deski. Stare gwoździe zatrzeszczały, ale wytrzymały. Światło zmieniło kolor na czerwono-pomarańczowy, migocząc jak krew na ziemi.
Uderzył kolejny podmuch. Dach szałasu zadrżał, a fala iskier poleciała, chwytając słomę w pobliżu koryta. Trzask zmienił się w syk, a potem w płomień.
Wzrok Meery zamglił się. Płuca paliły ją. Rozdarła rękaw kurtki na dłoni i ponownie pociągnęła za klamkę. Tym razem klamka poruszyła się – o pół cala, potem o kolejny. Drzwi ustąpiły.
W tym samym momencie belka nad nią zatrzeszczała. Spojrzała w górę, gdy tylko się oderwała. Płonące drewno runęło na ziemię, uderzając ją w lewą nogę.
Ból eksplodował — biały, elektryzujący, wszechogarniający.
Jej krzyk zaginął na wietrze.
Poczuła, jak brama obok niej otwiera się szeroko. Dym wdarł się jej do gardła. Świat się przechylił. Przez sekundę wszystko wydawało się dalekie: ogień, tętent kopyt, jej własny, nierówny oddech.
Przez mgłę zobaczyła Halo, dziką, otoczoną płomieniami.
„Uciekaj!” krzyknęła ochrypłym głosem. „Wynoś się! Nie wracaj. Uciekaj!”
Słowa wywołały atak kaszlu. Próbowała się czołgać, ale belka przygwoździła jej udo do błota. Każde pociągnięcie powodowało ból przeszywający kości.
„Proszę” – wysapała. „Uciekaj!”
Halo zamarł kilka stóp dalej, jego boki drżały, a każdy mięsień drżał. Blask ognia raził go w oczy, nadając im barwę stopionego szkła. Cofnął się o krok, potem o kolejny, rozdarty między ucieczką a czymś innym.
Stodoła znów jęknęła. Ogień pełzał po krokwiach, kapiąc roztopioną żywicą na ziemię.
Meera przestała się szarpać. Przycisnęła czoło do ziemi, wciąż ściskając drzazgi obok siebie.
„Idź” – wyszeptała łamiącym się głosem.
Dźwięk płomieni stawał się coraz głośniejszy, gorąco przytłaczało niczym fizyczny ciężar.
Potem zapada cisza – krótka, ale całkowita. Taka, która nadchodzi tuż przed dokonaniem wyboru.
Krzyk, który rozległ się potem, nie należał do niej. To był krzyk Halo – przenikliwy, buntowniczy krzyk, który przebił się przez ryk pożaru.
Meera uniosła głowę akurat w porę, by zobaczyć, jak się odwraca. Odwrócił się i rzucił prosto z powrotem w dym. Światło rozbłysło za nim, jego białe ciało przecięło je niczym błyskawica przez burzę. Końcówki jego grzywy zapaliły się, ale nie na tyle, by go powstrzymać, nie na tyle, by miało to znaczenie.
Uderzył w przewróconą belkę całym ciężarem piersi. Drewno roztrzaskało się, iskry posypały się. Siła uderzenia zmusiła go do zatoczenia się, ale się nie zatrzymał.
Meera poczuła, jak jej ciało szarpie się do tyłu, gdy nacisk na nogę zniknął. Złamał ją – uwolnił ją.
Zanim zdążyła krzyknąć, chwycił ją za szyję i pchnął, siłą wpychając z powrotem w błoto. Drapała ziemię, na wpół czołgając się, na wpół wlokąc, jej płuca krzyczały o powietrze.
Obaj wypadli przez otwartą bramę na otwarte podwórze, upadając w pobliżu starego rowu irygacyjnego. Powietrze na zewnątrz było chłodniejsze – a może po prostu mniej zabójcze.
Zaczął padać deszcz – cienka, mżawka, która syczała, uderzając w płomienie.
Meera leżała na plecach, kaszląc ciężko, a każdy mięsień drżał. Odwróciła głowę i zobaczyła Halo obok siebie, jego boki falowały, a z wilgotnego płaszcza unosił się dym. Popiół pokrywał jego boki czarnymi i szarymi smugami na tle bieli. Jego oczy były szeroko otwarte, ale nieruchome.
„Ty” – wyszeptała, na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc. „Ty głupia, piękna istoto”.
Wyciągnęła do niego drżącą dłoń. Jej palce dotknęły krzywizny jego szyi, mokrej od potu i sadzy. Przytuliła twarz do jego twarzy.
„Uratowałeś mnie” – wyszeptała łamiącym się głosem. „Naprawdę mnie uratowałeś”.
Halo pochylił głowę, aż jego pysk musnął jej ramię. Jego oddech był gorący i szorstki w dotyku.
Za nimi szalał ogień, ściana dźwięku i światła. Dolinę wypełniał zapach palonej sosny i mokrego popiołu.
Ale w tej jednej chwili nic się nie liczyło. Meera słyszała tylko rytm ich oddechów – nierówny, ale żywy. Dwa serca bijące w tej samej, zbolałej ciszy.
Wiatr zmienił kierunek. Deszcz zaczął padać coraz mocniej, rozpryskując się na ziemi, zamieniając kurz w błoto, a płomień w dym. Ogień na wzgórzu rozpadł się, zwijając się w sobie i wycofując. Niebo znów błysnęło, wysoko nad doliną, ostatnią pozostałością burzy, która to wszystko zapoczątkowała.
Halo wstał pierwszy, otrząsając się, rozrzucając błoto i wodę. Meera próbowała się podnieść, ale ból przeszył jej nogę i upadła z sykiem.
„No dalej” – mruknęła. „Zrobiłeś już wystarczająco dużo”.
Ale Halo nie odszedł. Został przy niej, pochylając głowę, aż jego oddech znów musnął jej policzek.
Zaśmiała się słabo przez łzy.
„Zawsze musisz udowadniać, że jesteś bohaterem, co?”
Deszcz zmywał popiół z jego płaszcza smugami, pozostawiając szare i białe linie. Niebo nad nimi jarzyło się bladą pomarańczą od dogasających płomieni – dziwne, niemal święte światło, które wszystko zmiękczało, a nawet zmieniało w ruinę.
Nagle, niespodziewanie, znów uderzył piorun, daleko, tym razem nieszkodliwie. Błysk rozświetlił dolinę srebrem na ułamek sekundy. Idealnie uchwycił Halo. Jego ciało, pokryte smugami sadzy i błota, lśniło na tle ciemności. Mokra warstwa płaszcza załamała światło, tworząc wokół szyi delikatną, migoczącą, nieprawdopodobnie realną aureolę jasności.
Meera patrzyła i zapierała dech w piersiach.
„Nie jesteś diabłem” – wyszeptała drżącym głosem. „Jesteś Halo. Jesteś światłem w ogniu”.
Mrugnął raz, powoli i pewnie, a odbicie gasnących płomieni nadało jego oczom barwę złota.


Yo Make również polubił
To ciasto Kentucky butter cake z solonym karmelem jest czymś wyjątkowym!
Choć nie chcę się narzucać, ta przekąska mnie uzależniła.
Naturalne leczenie grzybicy paznokci za pomocą liści laurowych
Jeśli Twoje nerki są w niebezpieczeństwie, organizm da Ci znać tymi 10 znakami