Po uzyskaniu tytułu magistra poprosiłem o podwyżkę po czterech latach prowadzenia rodzinnej firmy bez ani jednego dnia wolnego. Mój tata powiedział, że mam „szczęście, że mam tę pracę”, odrzucił moją propozycję, a następnie zatrudnił moją siostrę „złote dziecko” – która miała mniejsze doświadczenie – za trzykrotność mojej pensji, więc odszedłem. Tydzień później konkurencja zaoferowała mi pensję o 45% wyższą… – Page 2 – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Po uzyskaniu tytułu magistra poprosiłem o podwyżkę po czterech latach prowadzenia rodzinnej firmy bez ani jednego dnia wolnego. Mój tata powiedział, że mam „szczęście, że mam tę pracę”, odrzucił moją propozycję, a następnie zatrudnił moją siostrę „złote dziecko” – która miała mniejsze doświadczenie – za trzykrotność mojej pensji, więc odszedłem. Tydzień później konkurencja zaoferowała mi pensję o 45% wyższą…

Za każdym razem czułem zaufanie. Czułem ważność. Tak naprawdę, jak zrozumiałem później, to była smycz pod płaszczykiem pochwały.

Pod koniec pierwszego roku nie tylko pomagałem. Koordynowałem. Pod koniec drugiego roku rozwiązywałem problemy, zanim jeszcze trafiły na biurko mojego ojca. Pod koniec trzeciego ludzie zgłaszali się do mnie automatycznie – nie ze względu na mój tytuł, ale dlatego, że sprawiałem, że wszystko działało.

A mimo to, gdy Bri zmieniała pracę, rodzinna narracja nigdy się nie zmieniała. Po prostu potrzebowała czasu. Nie znalazła jeszcze odpowiedniego kandydata. Była „przeznaczona do czegoś więcej”.

Ja natomiast robiłem dokładnie to, co do mnie należało. Nikt więc nie pytał, czy mnie to cokolwiek kosztuje.

Patrząc wstecz, widzę, jak starannie zbudowano pułapkę – lojalność rodzinna, obietnice na tyle odległe, by zmusić mnie do pochylania się do przodu, poczucie winy, że jestem „silna”. Nie zostałam, bo byłam naiwna. Zostałam, bo powoli i przekonująco nauczono mnie, że moja wartość tkwi w wytrwałości.

A kiedy już w to uwierzysz, odejście nie będzie już odczuwane jako wolność. Będzie jak zdrada.

Kiedy uświadomiłem sobie, że nie tylko pomagam w prowadzeniu działalności, ale faktycznie nią zarządzam, problemy były już na tyle duże, że mogły zaszkodzić firmie.

Ekipy były wysyłane w zależności od tego, kto pierwszy odebrał telefon. Ciężarówki wyjeżdżały z magazynu w połowie załadowane lub przeciążone, ponieważ nikt nie miał jasnego obrazu tego, jaki sprzęt był już na innych pokazach. Zestawy oświetleniowe znikały na tygodnie, a potem pojawiały się ponownie uszkodzone, bez śladu. Nie dotrzymywaliśmy terminów nie dlatego, że praca była niemożliwa, ale dlatego, że ciągle powtarzały się te same błędy – niewłaściwy sprzęt na miejscu, niewłaściwa ekipa, ciężarówki krzyżujące się na autostradzie, ponieważ trasy planowano na podstawie intuicji, a nie logiki.

Klienci byli uprzejmi, ale sfrustrowani, a kary za spóźnione montaże i przedłużone demontaże po cichu nadszarpnęły nasze marże. Wszyscy odczuwali chaos, ale nikt nie był jego właścicielem. Posiadanie go oznaczało naprawienie go, a naprawa oznaczała wejście w bałagan, który oficjalnie nie należał do nikogo.

Więc zrobiłem to, co zawsze robiłem.

Zacząłem mapować ten bałagan.

Nocą i w weekendy, gdy w magazynie panowała cisza, a radio grało cicho z głośników, przechadzałem się między regałami z notesem. Zapisywałem każdy sprzęt, jaki posiadaliśmy, miejsce, w którym powinien stać, częstotliwość jego przemieszczania. Zapamiętywałem, jak metalowe skrzynie odbijały światło, gdy były odpowiednio ułożone, a gdy ktoś się spieszył.

Następnie zabiegałem o wprowadzenie systemu inwentaryzacyjnego wykorzystującego kody kreskowe zamiast pamięci.

Oznaczyliśmy wszystko – ramy stoisk, systemy oświetleniowe, zestawy kabli, sekcje kratownic, elementy specjalistyczne, które znikały miesiącami. Nic nie opuściło budynku bez zeskanowania. Nic nie wróciło bez sprawdzenia i inspekcji.

Na początku ludzie narzekali. Wydawało się to wolniejsze. Wydawało się niepotrzebne. Mówili mi, że robią to od lat bez „całego tego bezsensownego skanowania”. Potem przestaliśmy tracić sprzęt. Przestaliśmy podwójnie rezerwować sprzęt, którego tak naprawdę nie mieliśmy. Przestaliśmy płacić dopłaty za ekspresowe dostawy, żeby wymienić sprzęt, który przez cały czas leżał na niewłaściwej ciężarówce w niewłaściwym mieście.

To, co kiedyś było zgadywanką, stało się danymi.

Następnym polem bitwy było wytyczanie trasy.

Marnowaliśmy paliwo i czas, wysyłając ciężarówki tam i z powrotem przez hrabstwa, ponieważ zadania były planowane w oderwaniu od siebie. Ciężarówka przejeżdżała ten sam odcinek autostrady międzystanowej trzy razy dziennie, bo nikt nie oddalił mapy.

Opracowywałem plany załadunku w oparciu o trasy, a nie nawyki. Ciężarówki jadące na północ były ładowane na każde zlecenie na północy tego dnia. Ekipy były przydzielane na podstawie umiejętności i bliskości. Braliśmy pod uwagę natężenie ruchu wokół głównych obiektów, harmonogramy meczów i wydarzenia w centrum miasta, które mogły spowodować zamknięcie ulic na wiele godzin.

Koszty paliwa spadły. Liczba nadgodzin zmalała. Czas przygotowania do pracy uległ skróceniu, ponieważ ludzie nie przyjeżdżali wyczerpani po trzech niepotrzebnych godzinach w trasie.

Zastąpiłem papierowe harmonogramy przyklejone do ściany w biurze oprogramowaniem do planowania, które pokazywało w czasie rzeczywistym, kto gdzie jest, czym się zajmuje i jak długo pracuje. Po raz pierwszy mogliśmy planować z wyprzedzeniem większym niż jeden dzień bez trzymania kciuków.

Potem pojawiła się kwestia bezpieczeństwa — o której nikt nie chce myśleć, dopóki nie zawyją syreny.

Zanim wkroczyłem do akcji, szkolenie było nieformalne. Nowi pracownicy uczyli się, obserwując każdego, kto był w pobliżu. Sprzęt wymieniano dopiero wtedy, gdy zepsuł się w sposób, którego nie dało się zignorować. Szelki były „zalecane”. Rękawice były „opcjonalne”.

Wprowadziłem obowiązkowe instruktaże bezpieczeństwa przed dużymi pokazami. Ujednolicone listy kontrolne. Szkolenia z montażu osprzętu i podstawowych prac elektrycznych, wykraczające poza zasadę „nie dotykaj, bo się usmażysz”. Ulepszaliśmy sprzęt zamiast kupować najtańsze części zamienne. Niemal wypadki stały się tematem rozmów i wyciągania z nich wniosków, a nie czymś, z czego się śmialiśmy.

Wypadki nie zniknęły całkowicie, ale przestały się nasilać. Składki ubezpieczeniowe przestały rosnąć. Załogi zaczęły wierzyć, że kierownictwu zależy na tym, żeby wrócili do domu cali i zdrowi. To przekonanie zmieniło ich sposób pracy.

Zmiany nie wydawały się drastyczne z dnia na dzień. Ale liczby opowiadały historię, którą mój ojciec chętnie się chwalił.

Kary za spóźnienia zniknęły. Skargi klientów zmalały. Zaczęliśmy kończyć zlecenia z rezerwą, zamiast w panice. Ta rezerwa dała nam przestrzeń do rozwoju.

W ciągu roku przychody przekroczyły osiem milionów dolarów. W następnym roku przekroczyły dziesięć. W czwartym roku mojej działalności konsekwentnie osiągaliśmy przychody rzędu dwunastu do trzynastu milionów dolarów rocznie. Zdobyliśmy długoterminowy kontrakt z dużym centrum kongresowym, ponieważ mogliśmy udowodnić naszą niezawodność, a nie tylko ją obiecać. Po nim pojawiła się regionalna sieć hoteli. Następnie dwa uniwersytety podpisały wieloletnie umowy, ponieważ potrafiliśmy poradzić sobie ze złożonością bez popadania w ruinę.

To nie były szczęśliwe zbiegi okoliczności. To był bezpośredni wynik działania systemów.

Przez cały ten czas mój tytuł zawodowy prawie się nie zmieniał. Zakres moich obowiązków gwałtownie rósł. Godziny pracy ciągnęły się jak gumki recepturki, które nigdy nie pękały, tylko wbijały się coraz głębiej w moją skórę. Pensja nie nadążała.

Dostawałem niewielkie podwyżki, które utrzymywały mnie na powierzchni, ale nigdy niczego bezpośrednio związanego z wynikami. Żadnego udziału w zyskach. Żadnych premii, gdy biliśmy rekordy. Żadnych udziałów. Za każdym razem, gdy poruszałem temat wynagrodzenia, odpowiedź była ta sama: porozmawiamy później. Po kolejnym dużym kontrakcie. Po tym, jak sytuacja się „ustabilizuje”.

Stabilność stała się celem ruchomym. Sukces stał się czymś, co dostarczałem, a nie czymś, czym się dzieliłem.

Bolały nie tylko pieniądze. Bolało też to, jak dyskretnie moja praca została wpleciona w historię rodziny, bez ujawniania jej nazwiska.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Czy zapach potu na ubraniach utrzymuje się nawet po wypraniu w pralce? Oto jak sobie z tym poradzić!

Pojawia się kilka gałązek rozmarynu w misce z efektami działania i namoczami, które pachną potem, przez kilka godzin. Delikatne natrzyj ...

W wieku 45 lat moja matka znalazła nowego mężczyznę, ale kiedy go poznałam, wiedziałam, że muszę ich rozdzielić

Żartujesz sobie?!” Mój głos zabrzmiał głośniej, niż zamierzałam. „Czy to żart?!” „Casey, to nie żart” – powiedziała spokojnie mama. „Aaron ...

Ciasto z Dyni: Piernikowe Przeżycie z Orzechowym Akcentem

Przygotowanie 👩‍🍳👨‍🍳 1️⃣ Przygotowanie formy: Prostokątną formę o wymiarach 23×38 cm wyłóż papierem do pieczenia. Białka oddziel od żółtek i odstaw je na ...

Kilka Kropli i Ani Jednej Muchy W Domu: Po Dwóch Miesiącach Walki Zniknęły W 1 Minutę

Wszystko to sprawia, że ​​okno naszego warsztatu jest otwartym zaproszeniem dla much. Zamknęliśmy okna, powiesiliśmy moskitiery i skrawki materiału nad ...

Leave a Comment