“Sprawiedliwy.”
To był początek. Miała na imię Rosalie, była emerytowaną dyrektorką szkoły z Lyonu i podróżowała samotnie, tak jak ja. Wdowa, dodała nonszalancko, jakby to była kolejna pieczątka w paszporcie. Miała w sobie tę suchą, twardą pewność siebie, którą niektóre kobiety noszą jak dobre perfumy. Nie przytłaczającą, po prostu cichą i obecną.
Zaczęliśmy spacerować razem, niedaleko, ot, poranne przechadzki po cichszych uliczkach. Podobało mi się, jak zauważała różne rzeczy. Nie pocztówkowe punkty orientacyjne, ale detale, obok których wszyscy inni przechodzili. Zepsuta okiennica pomalowana na liliowo. Pies śpiący obok posągu. Nie próbowała niczego uchwycić na portalach społecznościowych. Po prostu patrzyła. Naprawdę patrzyła.
Podczas lunchu siedzieliśmy pod porośniętym winoroślą tarasem, popijając zimne białe wino. Opowiadała o swoich uczniach, tych, którzy sprawiali kłopoty, a których potajemnie lubiła najbardziej. Opowiedziałem jej o moim ogrodzie w domu, o tym, jak pomidory nigdy nie chciały współpracować, bez względu na to, jak delikatnie do nich mówiłem.
„A twoja rodzina?” zapytała.
Zatrzymałem się.
„Wszystko w porządku” – powiedziałem. „Po prostu myślałem, że jestem za stary na podróże”.
Jej oczy lekko się zwęziły.
„Powiedzieli ci to?”
Skinąłem głową.
Nie zareagowała dramatycznie, po prostu popijała wino.
„Jesteś tutaj” – powiedziała.
„A zatem się mylili”.
Tej nocy nie mogłam spać. Leżałam w łóżku, gapiąc się w sufit, rozmyślając o wszystkich latach, które spędziłam w swojej branży. O przyjęciach urodzinowych, na które gotowałam, ale nigdy nie usiadłam, żeby się nimi cieszyć. O wyjazdach, które finansowałam, ale na które nigdy nie byłam zapraszana. Jak często powtarzałam sobie: „Po prostu są zajęci” albo: „Jesteś tu potrzebna”.
Ale nie byłem potrzebny. Nie, naprawdę. Poza opieką, przygotowywaniem posiłków, niezawodną obecnością.
Następnego ranka Rosalie zapukała do moich drzwi. Miała pod pachą złożoną mapę i błysk w oku.
„Florencja” – powiedziała. „To niedaleko. Zawsze chciałam zobaczyć Uffizi”.
„Ty?” Zawahałem się.
„Dlaczego nie?” zapytała.
„Dlaczego nie” – powtórzyłem.
Tego popołudnia zarezerwowaliśmy bilety kolejowe. Dwie kobiety po siedemdziesiątce kupowały bilety w jedną stronę jak studentki na wakacjach. Śmialiśmy się z tego przy kolacji, choć coś we mnie wciąż było napięte, jak stary mięsień nieprzyzwyczajony do ruchu.
Tego wieczoru dostałem wiadomość od mojej synowej. Nie miałem od niej wieści od tygodni.
„Sprawdzałeś ogród? System zraszaczy ostatnio dziwnie działa.”
Żadnego „Jak się masz?” Żadnego „Gdzie jesteś?”
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego spakowałam, starannie złożyłam granatową sukienkę, owinęłam perły, zwinęłam buty w plastikową torbę. Stare nawyki z lat praktycznych podróży. Poruszałam się powoli, nie z wieku, ale z rozkoszy.
W kącie mojego pokoju stał mały wazon ze świeżymi stokrotkami, prezent od Rosalie. Powiedziała:
„Ponieważ wyglądasz na kogoś, kto docenia kwiaty bez powodu.”
Nie myliła się.
Tej nocy schowałem telefon do szuflady i wyłączyłem go. Żadnych pingów, żadnych alertów. Po raz pierwszy od dawna nie czułem się jak ktoś, kto czeka na dołączenie. Czułem się jak ktoś, kto idzie do przodu krok po kroku.
Pociąg do Florencji odjeżdżał tuż po dziewiątej. Siedzieliśmy obok siebie w cichym wagonie, nasze bagaże leżały nad nami, a między nami papierowa torba z croissantami. Rosalie czytała kryminał po francusku. Wpatrywałam się w okno. Mijała nas wieś, miękka i złocista, usiana winnicami i sennymi miasteczkami. Wyglądał jak obraz, który mój mąż kiedyś kupił na pchlim targu. Tania rama, ale piękne wnętrze. Powiedział, że przypomina mu miejsca, w których nigdy nie był.
Nigdy nie sądziłem, że sam to zobaczę.
Niewiele rozmawialiśmy. To była pociecha Rosalie. Nie musiała wypełniać ciszy, nie naciskała pytaniami. Kiedy pociąg łagodnie zakołysał się na zakręcie, podniosła wzrok znad książki i bez słowa podała mi ostatniego croissanta. Wziąłem go i uśmiechnąłem się.
To wystarczyło.
Florencja powitała nas ciepłym powietrzem i wąskimi uliczkami. Nasz hotel był stary i pełen uroku – to miejsce, gdzie winda skrzypiała, a klucze były ciężkie, mosiężne i miały skórzane breloczki. Nasz pokój miał maleńki balkonik z widokiem na czerwone dachy i suszące się pranie.
„Chcę zobaczyć Buccellatiego” – powiedziała Rosalie, rzucając torbę na łóżko – „i może coś absurdalnego i drogiego, czego nigdy nie założę”.
Zrobiliśmy obydwa.
Galeria Uffizi była zatłoczona, ale warto było. Stojąc przed Narodzinami Wenus, poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie do końca podziw, raczej rozpoznanie. To uczucie, że piękno nie zawsze jest głośne. Czasami jest ciche, nieuniknione i nie zdajesz sobie sprawy, że cię porusza, dopóki nie poczujesz, jak zaciska się gardło.
Szliśmy potem godzinami, zatrzymując się w kawiarni, gdzie kelner flirtował z Rosalie, a ona odwzajemniała flirt. Miała w tym swój sposób – sprawiała, że czuła się młodo, nie udając, że jest. Zazdrościłam jej tego.
Tego wieczoru jedliśmy w małej knajpce po starej stronie rzeki Trarno, z dala od tłumów. Makaron z masłem i szałwią, czerwone wino i niskie kieliszki. Śmiech, który przychodził nam łatwiej niż zwykle.
„Teraz jesteś inna”, powiedziała cicho Rosalie.
„Jak to?”
„Siedzisz wyżej, mniej się składasz.”
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc po prostu skinąłem głową.
Później, wracając do pokoju, z przyzwyczajenia sprawdziłem telefon. Dwadzieścia cztery nieodebrane połączenia, czternaście od synowej, reszta od syna. Nie odsłuchiwałem poczty głosowej. Po prostu przewijałem wiadomości.
“Gdzie jesteś?”
„Czy wszystko w porządku?”
„Czy coś się stało?”
Potem notatka głosowa. Głos mojego syna, zmęczony i ochrypły.
„Mamo, proszę zadzwoń do nas. Dzieci są zdenerwowane. Myśleliśmy, że będziesz w domu”.
Wpatrywałam się w ekran, próbując coś poczuć. Gniew, smutek, poczucie winy. Ale czułam dystans. Nie okrucieństwo, tylko przestrzeń, wystarczającą, by oddychać.
Następnego dnia Rosalie się wyspała. Wędrowałem po spokojnej części miasta, kierując się raczej nosem niż mapą. Znalazłem sklep z lnianymi spódnicami i srebrnymi kolczykami. Nie kupiłem ani jednego, ale przymierzyłem oba.
Po południu pojechaliśmy autobusem do Fiesole, na wzgórze, z dala od zgiełku, usiedliśmy pod drzewami i oglądaliśmy miasto z góry.
„Tego” – powiedziałem, nie mając na myśli dokładnie tego widoku. „Tego brakowało”.
Rosalie skinęła głową, jakby wiedziała, co mam na myśli.
Kiedy wróciliśmy, czekała na nas kolejna wiadomość.
„Znowu mój syn.”
„Mamo, czy ty celowo odwołałaś nasze wakacje? Dotarliśmy na lotnisko i nieważne, proszę, zadzwoń. Martwimy się”.
Wyłączyłem telefon.
Tej nocy, gdy wracaliśmy do hotelu, Rosalie zapytała: „Więc co dalej?”
Zastanowiłem się przez chwilę.
„Lizbona” – powiedziałem. „Zawsze chciałem usłyszeć fado na żywo”.
Uśmiechnęła się.
„No to chodźmy.”


Yo Make również polubił
Zostaw łyżkę w ogrodzie przed pójściem spać: ponieważ wiele osób tak robi
2 domowe sposoby na usunięcie plam z wybielacza z ubrań
Wiele osób nadal nie wie, do czego służą drobne ziarenka na łyżce do ryżu
Ciasto puszysta chmurka