To było wszystko. To był początek.
Przez następne sześć lat Oliver i ja staliśmy się nierozłączni w sposób, w jaki staliśmy się tylko dwójką dzieci, które nic nie mają i nikt nie będzie miał.
Odrabialiśmy razem lekcje w maleńkiej bibliotece sierocińca, która pachniała kurzem i zapomnianymi darowiznami. Podkradaliśmy dodatkowe ciasteczka z kuchni, gdy wolontariusze odwracali się plecami, wpychaliśmy je do naszych kieszeni i wybiegaliśmy na zewnątrz, zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć. Wymyślaliśmy rozbudowane historie o rodzinach, które kiedyś założymy – o rodzinach, które przekroczą próg Meadow Brook, wskażą na nas i powiedzą: „Ta. Ta nam się podoba”.
Leżeliśmy na plecach na niewielkim podwórku i wpatrywaliśmy się w ogromne niebo Wyoming.
„Moja rodzina będzie mieszkać w domu z czerwonymi drzwiami” – mówiłem. „I pozwolą mi pomalować pokój na dowolny kolor. Nawet na czarny”.
„Moja rodzina będzie mieszkać w wieżowcu” – mawiał Oliver. „Jak te z filmów o Nowym Jorku. Chcę być tak wysoko, żeby widzieć całe miasto. I mieć okno, przez które będę mógł obserwować starty i lądowania samolotów”.
Powiedział to z pewnością kogoś, kto to widział, a nie tylko sobie wyobraził.
Oliver nigdy nie mówił wiele o swojej przeszłości. Wiedziałem, że nie pojawił się znikąd. Kiedyś podsłuchałem pracowników w biurze, rozmawiających cicho.
„Znaleźli go błąkającego się w pobliżu autostrady” – powiedział jeden z nich. „Zdezorientowany. Brak dokumentów. Nie mam pojęcia, kim jest”.
„Prawdopodobnie trauma” – powiedział inny. „Biedny dzieciak”.
Gdy go o to pytałem, tylko kręcił głową.
„Niewiele pamiętam” – powiedział kiedyś, stykając się ramionami na zniszczonej kanapie. „Tylko strzępki. Podróż samochodem – długą. Dom. Mężczyznę, który przyniósł mi jedzenie. A potem nic. A potem byłem tutaj”.
„Pamiętasz swoich rodziców?” zapytałem.
Kontynuował kolorowanie, nie podnosząc wzroku.
„Czasami w snach” – powiedział cicho. „Mężczyzna, kobieta, dom z czerwonymi drzwiami. Ale nie wiem, czy to prawda, czy to sobie wymyśliłem”.
Chciałam mu pomóc sobie przypomnieć. Ale ja też byłam tylko dzieckiem, ledwo powstrzymującym własne lęki przed pochłonięciem mnie.
Więc zamiast tego zostałem jego przyjacielem. Jego rodziną. W jedyny znany mi sposób.
Kiedy miałem dwanaście lat, do Meadow Brook przyjechała para, która chciała adoptować dziecko.
Lawrence’owie. Cisi, życzliwi ludzie z Cheyenne. On pracował dla państwa. Ona uczyła w szkole średniej. Nosili wygodne buty, zadawali grzeczne pytania i wyglądali na lekko przytłoczonych trzydziestką dzieci wpatrujących się w nich jak w tlen.
Chcieli córkę.
Wybrali mnie.
Pamiętam każdą sekundę dnia, o której mi powiedzieli.
Reżyserka wciągnęła mnie do swojego biura, zamknęła drzwi i uśmiechnęła się w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem u niej na twarzy.
„Tessa” – powiedziała – „Lawrence’owie chcieliby, żebyś z nimi zamieszkała”.
Serce waliło mi w żebra.
Rodzina.
Mój własny pokój.
Ktoś, kto mnie odbierze ze szkoły.
Powiedziałam „tak” tak szybko, że mój głos się załamał.
Ale tej nocy, siedząc na moim łóżku piętrowym, mając u stóp kartonowe pudełko ze złożonymi ubraniami, rzeczywistość mnie dopadła.
Opuszczenie Meadow Brook oznaczało opuszczenie Olivera.
Następnego ranka znalazłem go na podwórku, siedzącego na drewnianych schodach i wpatrującego się w góry.
„Zostanę adoptowany” – wyrzuciłem z siebie.
Powoli obrócił głowę.
„Och” – powiedział.
To było wszystko. Tylko „och”. Ani uśmiechu, ani łez.
„Napiszę do ciebie” – obiecałem. „I odwiedzę cię. Przysięgam”.
Wstał i mocno mnie przytulił. Jego chude ramiona okazały się zaskakująco silne.
„Cieszę się twoim szczęściem, Tesso” – powiedział mi w ramię. „Naprawdę”.
„Ty też będziesz miał rodzinę” – powiedziałem mu, jakbym miał jakąkolwiek moc, żeby to zagwarantować. „Zobaczą, jaki jesteś wyjątkowy. Wiem to”.
Odsunął się i spróbował się uśmiechnąć.
„Może” – powiedział.
Wyjechałem z Meadow Brook samochodem służbowym z moim pudełkiem i jednym pluszakiem. Nie obejrzałem się. Nie mogłem. Gdybym to zrobił, pewnie uciekłbym z powrotem do środka.
Lawrence’owie byli dobrymi ludźmi. Dali mi stabilny dom w skromnym domu w spokojnej dzielnicy Cheyenne, z przystrzyżonymi trawnikami i amerykańskimi flagami na gankach. Nauczyli mnie, jak załadować zmywarkę, jak podpisać się na pozwoleniach i jak mówić „my”, mówiąc o rodzinie.
Oni również chcieli, żebym ruszył dalej.
„Co się stało, to się nie odstanie” – mawiała pani Lawrence za każdym razem, gdy wspominałam o Meadow Brook. „To jest teraz twoje życie. Skup się na przyszłości”.
Pisanie listów do sierocińca było jak wciąganie przeszłości do domu, który rozpaczliwie pragnął poczuć się normalnie.
Więc przestałem je pisać, zanim jeszcze zacząłem.
Powtarzałem sobie, że Oliver będzie w porządku. Że też zostanie adoptowany. Że gdzieś, jakaś rodzina zobaczy go tak jak ja.
Nigdy tam nie wróciłem.
Ukończyłem liceum w szkole publicznej, gdzie piątkowe wieczory futbolowe były religią, a parking był pełen pickupów i dzieciaków znających się od przedszkola. Krążyłem między grupami przyjaciół, zawsze trochę na uboczu, starając się zachowywać, jakbym dorastał w tym świecie, a nie starzeje się w instytucji.
Kiedy miałem osiemnaście lat, powiedziałem Lawrence’om, że chcę pojechać do Nowego Jorku.
Wielu dzieciaków z naszego miasta poszło do college’u społecznościowego albo zostało i pracowało dla firm naftowych i gazowych. Niektórzy wstąpili do wojska. Niewielu zaszło dalej niż Denver.
Ale przez lata wpatrywałem się w zdjęcia Nowego Jorku w książkach bibliotecznych – wieżowce przebijające się przez chmury, żółte taksówki, tłumy na chodnikach, Central Park rozświetlony zielenią pośrodku tego wszystkiego. Pragnąłem przeciwieństwa rozległych przestrzeni Wyoming. Pragnąłem hałasu, anonimowości, możliwości.
Lawrence’owie byli rozczarowani, ale wspierali mnie w ostrożny, wyważony sposób. Dali mi 2000 dolarów w prezencie z okazji ukończenia szkoły i zawieźli na stację Greyhound przy autostradzie międzystanowej.
„Zadzwoń do nas, jak już tam będziesz” – powiedział pan Lawrence, ściskając mnie za ramię.
„I nikomu nie ufaj” – dodała pani Lawrence. „Duże miasta są niebezpieczne”.
Obiecałam, że będę ostrożna. Przytulili mnie, a potem patrzyli, jak wsiadam do autobusu, który miał mnie zabrać z dala od wszystkiego, co znałam.
Przyjechałem do Nowego Jorku w sierpniu, sześć lat temu, z dwiema walizkami, 2000 dolarami i marzeniami o tym, żeby zostać kimś.
Nawet nie byłem pewien co.
Może pisarz. Fotograf. Osoba, której imię coś by komuś znaczyło.
Rzeczywistość uderzyła mnie natychmiast, gdy otworzyły się drzwi Port Authority i uderzyło we mnie gęste, letnie powietrze – wilgotne, gorące, pełne spalin, prażonych orzechów, ulicznego jedzenia i tysiąca przegrzanych ciał.
Nowy Jork był drogi w sposób, którego nie sposób zrozumieć, dopóki nie znajdziesz się w wynajętym na Craigslist apartamencie w Queens i nie wydasz połowy pieniędzy za miesięczny czynsz za miejsce, w którym możesz dotknąć zlewu kuchennego, siedząc na swoim materacu.
Moje 2000 dolarów zniknęło w ciągu dwóch miesięcy z małego studia w Jackson Heights, które dzieliłem z dwoma współlokatorami i gromadą karaluchów, które w ogóle nie płaciły czynszu.
Aplikowałam na wszystkie możliwe stanowiska — w handlu detalicznym w sklepach z jaskrawym oświetleniem, na stanowiska hostess w restauracjach, do których nie oddzwaniano, na stanowiska administracyjne, do których nie miałam kwalifikacji.
Nie miałam żadnego wykształcenia, żadnego doświadczenia, nikogo, kto mógłby „wtrącić słowo”.
W końcu trafiłem na firmę sprzątającą domy z siedzibą w Long Island City. Nie interesowało ich moje pochodzenie, pod warunkiem, że zjawiałem się punktualnie, nie kradłem i potrafiłem szorować łazienkę tak, że wyglądała jak z reklamy hotelu.
Osiemnaście dolarów za godzinę. Napiwki, jeśli klient uzna to za hojne.
Wziąłem to.
Sprzątałam mieszkania młodych profesjonalistów w szklanych wieżowcach w Midtown, którzy zostawiali buty Peloton na korytarzu, a pranie piętrzyło się w designerskich koszach na pranie. Sprzątałam kamienice dla rodzin z Brooklynu, z matami do jogi w salonie i projektami artystycznymi przyklejonymi do lodówki. Sprzątałam penthousy w centrum dla ludzi, którzy zarabiali w ciągu dnia więcej niż ja w ciągu roku.
Obiecałem sobie, że zaoszczędzę, pójdę na studia później, znajdę lepszą pracę. Ale Nowy Jork ma to do siebie, że pożera twoje plany. Bilety na metro, podwyżki czynszu, tanie jedzenie, które jakoś się sumuje – minęły cztery lata, a ja wciąż nosiłem tę samą wyblakłą koszulkę firmy sprzątającej, wciąż jechałem do domu metrem linii 7 z obolałymi stopami i plastikową torbą zakupów z taniego sklepu.
Aż pewnego chłodnego wtorku w październiku zadzwonił mój szef.
Siedziałem przy obtłuczonym kuchennym stole w Queens, trzymając w dłoniach kubek letniej kawy.
„Tessa” – powiedziała – „mam dla ciebie specjalne zadanie”.
To zdanie może oznaczać wiele rzeczy w Nowym Jorku. Żadne z nich zazwyczaj nie dotyczy dobrych wiadomości.
„Jak to specjalne?” – zapytałem.


Yo Make również polubił
Chleb na zakwasie z czosnkiem i ziołami, nadziewany serem Brie i sosem żurawinowym
Pyszne Zapiekane Cukinie: Przepis na Proste i Smaczne Danie, Które Zachwyci Twoich Gości!
Naturalne sposoby na ból zęba
Wystarczy wypić 2 filiżanki dziennie przez tydzień, a będziesz potrzebować mniejszych ubrań!