Otworzyłam aplikację. Pierwsza lekcja dotyczyła podstaw hiragany. Serce dziwnie podskoczyło mi w piersiach, gdy mój palec zawisł nad znakami. To było jak otwarcie starej szkatułki na biżuterię i znalezienie czegoś, co wydawało się zgubione lata temu.
Ku mojemu zaskoczeniu, wróciło. Najpierw powoli, potem gwałtownie.
W ciągu tygodnia weszło mi to w nawyk. Dziesięć minut przed snem. Potem dwadzieścia. Potem, kiedy David oglądał na dole swój ulubiony kanał finansowy, siedziałam przy kuchennym stole ze słuchawkami w uszach i ćwiczyłam. Małe japońskie przypływy napływały mi do głowy, gdy stałam w korku na autostradzie 101 albo czekałam w kolejce w Trader Joe’s.
Zacząłem zamawiać online używane japońskie książki dla dzieci. Zasubskrybowałem podcast dla osób uczących się. Znalazłem japoński serial na platformie streamingowej i obejrzałem go z napisami, a potem obejrzałem go ponownie bez nich, żeby sprawdzić, ile uda mi się nadrobić.
Nie powiedziałem Davidowi.
Początkowo nie była to świadoma decyzja. Ale powoli i boleśnie nauczyłam się, że niektóre części mnie są bezpieczniejsze, jeśli on ich nigdy nie widzi. Kilka lat wcześniej wspomniałam, że chciałabym zapisać się na kurs fotografii oferowany przez lokalne centrum społecznościowe. Wciąż pamiętam, jak nonszalancko odrzucił ten pomysł.
„Sarah” – powiedział, chichocząc z taką słodyczą – „robisz zdjęcia iPhonem jak wszyscy inni. Nie potrzebujesz do tego żadnych zajęć. A kiedy w ogóle miałabyś czas? Ledwo nadążamy”.
Rozmowa trwała niecałe trzy minuty. Żądło towarzyszyło miesiącami.
Tym razem nie pytałam go o zdanie. Japoński stał się moim – moim sekretnym korytarzem wykutym w domu, który już nie przypominał mojego domu.
Podeszłam do tego poważnie. Aplikacja nie wystarczyła, więc umówiłam się na korepetycje online. Moją pierwszą korepetytorką była życzliwa kobieta z Osaki, która z cierpliwą uprzejmością poprawiała moje niezgrabne zdania i radośnie się śmiała za każdym razem, gdy opowiadałam jakiś żart, który w końcu trafiał do japońskiego. Później pracowałam z byłym biznesmenem, który specjalizował się w języku biznesowym i grzecznie miażdżył moją gramatykę przez godzinę tygodniowo.
Gdyby David pytał, dokąd idę wieczorami, kiedy brałam laptopa do kawiarni na zajęcia, odpowiadałabym: „Spotykam się z przyjacielem po pracy”. Technicznie rzecz biorąc, to była prawda. Ci korepetytorzy wiedzieli o moich nadziejach i frustracjach więcej niż większość ludzi w moim prawdziwym życiu.
Po roku mogłem przełączyć kanał podcastu na japońskie wiadomości i śledzić sedno sprawy. Mogłem oglądać seriale bez napisów i przegapić tylko sedno. Mogłem mówić, naprawdę mówić, przez trzydzieści minut bez wchodzenia na angielski.
Każde nowe słowo wydawało się cegłą w moście łączącym mnie z powrotem.
A potem nadszedł wieczór pod koniec września. Powietrze w końcu się ochłodziło po długim, suchym kalifornijskim lecie. Stałem przy kuchence i smażyłem proste danie stir-fry, a z małego telewizora na blacie szemrały lokalne wiadomości o cenach mieszkań i posiedzeniach rady szkoły.
David wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Słyszałam trzask drzwi garażu, ciężki brzęk kluczy, kroki na korytarzu. Kiedy wszedł do kuchni, wyglądał… na żywego. Nie tylko zmęczonego i pobudzonego w ten kofeinowy sposób, ale wręcz naładowanego energią.
„Sarah, świetna wiadomość” – powiedział, luzując krawat z tą samą pewnością siebie, która kiedyś mnie dumała.
„Och?” Zmniejszyłam ogień pod patelnią. „Co się dzieje?”
„Jesteśmy bliscy sfinalizowania partnerstwa z japońską firmą technologiczną. To może być dla nas ogromne. Prezes przyjeżdża w przyszłym tygodniu i zabieram go na kolację do Hashiri. Musisz przyjść”.
Mrugnęłam. „Hashiri? W mieście?”
„Tak”. Otworzył lodówkę, wziął piwo i otworzył. „Tanaka-san pytała konkretnie, czy jestem żonaty. Japońska kultura biznesowa. Lubią widzieć stabilizację, wartości rodzinne i tak dalej. Dobrze się prezentuję, pojawiając się z żoną”.
Wziął łyk, już w myślach myśląc o przyszłej kolacji. „Musisz tylko ładnie wyglądać, uśmiechać się, być czarująca. Wiesz, jak zwykle”.
„To, co zwykle”. Słowa utknęły mi gdzieś pod żebrami, ostre i małe.
„Jasne” – powiedziałam, wymuszając uśmiech. „Oczywiście. Kiedy to jest?”
„W przyszły czwartek. O 19:00. Załóż tę granatową sukienkę – tę z rękawami. Konserwatywnie, ale elegancko”. W końcu spojrzał mi prosto w oczy, jakbym była częścią projektu, który właśnie układał. „A Sarah… Tanaka nie mówi zbyt dobrze po angielsku. Będę mówić głównie po japońsku. Pewnie będziesz się nudzić, ale po prostu się uśmiechaj, dobrze?”
W tamtej chwili usłyszałem tyle rzeczy naraz.
Serce podskoczyło mi na dźwięk słowa „Japończyk”. „Mówisz po japońsku?” – zapytałam ostrożnie, odwracając się w stronę deski do krojenia, żeby nie widział mojej twarzy.
Wzruszył ramionami, nonszalancko, ale wyraźnie zadowolony z siebie. „Nauczyłem się tego, pracując przez lata w naszym biurze w Tokio. Teraz mówię całkiem płynnie. To jeden z powodów, dla których rozważają moją kandydaturę na stanowisko wiceprezesa. Niewielu dyrektorów tutaj potrafi negocjować po japońsku”.
Nie zapytał, czy nim mówię. Nie zapytał, czy jestem zainteresowany. Nawet przez ułamek sekundy nie pomyślał, że mogę mieć wystarczająco bogate życie wewnętrzne, by objąć nim coś tak skomplikowanego jak język obcy.
Dlaczego miałby to robić? W jego umyśle byłam kobietą, która zajmowała się zakupami spożywczymi, planowała naprawę dachu, pamiętała o urodzinach, dbała o to, żeby jego koszule były czyste przed lotami. Tym dodatkiem w kształcie żony, który mówił światu, że jest odpowiedzialnym dorosłym.
„To wspaniale” – powiedziałem cicho. „Cieszę się twoim szczęściem”.
Gdy wyszedł z pokoju, stanęłam przy ladzie, trzymając nóż nad pokrojoną na pół marchewką, i pozwoliłam myślom galopować.


Yo Make również polubił
Kluski Ziemniaczane z Mięsem w Sosie Grzybowym
Sztuczka, dzięki której z jednej łodygi uzyskasz nieograniczoną ilość pelargonii, nie wydając ani grosza
Sekret małego otworu w ostrzu
Tiramisu z mango i marakują